sobota, 29 sierpnia 2020

niecodziennik #13

Cześć i czołem! Kluski z rosołem! 
Winna wam jestem wyjaśnienia. Trochę mi się wolne od bloga przeciąga. 
Na końcu poprzedniego odcinka pisałam o bólu głowy, brzucha i konferencji ze stolicą Łotwy... 
Zaniepokoiło mnie to i postanowiłam się zdiagnozować przy pomocy wujcia Gugla.
Prawa strona ciała zasugerowała problemy z wątrobą lub czymś w jej okolicy. I tak po nitce do kłębka trafiłam na informacje o kamicy woreczka żółciowego. Internet internetem, ale trzeba to było potwierdzić u lekarza. Zadzwoniłam, dostałam skierowanie na USG i tak potwierdziły się moje podejrzenia. Potem było skierowanie do chirurga, który uznał że kamieni jest dużo, więc lepiej woreczek usunąć. Tym bardziej, że boli. Dostałam skierowanie do szpitala. W sumie bałam się, że zaczyna się marskość wątroby (nie oceniajcie, jestem panikarzem), więc kamica wydała się czymś lepszym.
Mój tata ponad 30 lat żyje bez woreczka żółciowego i nie ma w związku z tym problemów. Powinnam jednak uświadomić szanownym czytelnikom, że co innego wstępna diagnoza do potwierdzenia przez lekarza, a co innego samodzielnie się leczyć w oparciu o wiedzę z internetu. Poza tym nie miałam za bardzo wyjścia, bo od marca trudno się dostać do lekarza osobiście, gdyż wolą udzielać porad przez telefon. Musiałam więc mieć odrobinę bardziej konkretne informacje niż "pani doktor brzuch mnie boli".
Od słowa do słowa już jestem po operacji. Było  to ciekawe przeżycie. I jak to ja musiałam spotkać różnych ciekawych ludzi. 
Po tym przydługim wstępie przejdźmy teraz do wybranych zdjęć. Na początku kilka wybranych z minionych tygodni (właściwie to 3 miesięcy). Będą też fotki szpitala i subiektywna ocena żarcia. Kocham oceniać żarcie. 
---
Nie miałam okazji spróbować tej czekolady. Od diagnozy muszę jej unikać... Ból istnienia czekoladocholika. 
W sklepie ze spodniami taki igielnik. 
Nie byłam jeszcze na deptaku, więc nie wiem czy już jest otwarte. Nie wiem co to będzie. Mam nadzieję, że jedzenie. 🤣
Spełniłam też dwa razy obywatelski obowiązek i oddałam głos w wyborach prezydenckich. Niestety nie wygrał mój kandydat. 
Spotkalam się również z Panią Moniką i Panną Anną. Ze spotkania z Moniką niestety nie mam zdjęcia. Sałatkę jadłyśmy. 
Pizza bez sera nie wywołuje bólu woreczka żółciowego. Przynajmniej u mnie. 
Panna Anna dostąpiła wątpliwego zaszczytu bycia moim pasażerem i pojechałyśmy na Górę Szybowcową zabierając też mojego tatę. 
Udało mi się ich nie zabić, więc pojechaliśmy jeszcze do Cieplic do Parku Norweskiego. 
Ten napis chciałam sfotografować już dawno. W końcu to zrobiłam. Zanim go zamalują. 
Po tym jak rok temu obroniłam licencjat na temat selfie, po prostu musiałam mieć ten t-shirt. 🤣 Upewniłam się u youtuberki po japonistyce, że tam jest napisane to samo po japońsku, a nie jakiś "kurczak w cieście na ostro w promocji przy zakupie sajgonek" 🤣
A 1 sierpnia dosłownie nam odbiło. Na Facebooku było ogłoszenie, że Filemon szuka domu. Spojrzenie na zdjęciu miał takie że doznaliśmy "deja vu". Jakby Filemon wiedział, że bardzo za nim tęsknimy i wysłał nam następcę. Oczywiście nie chcieliśmy żeby nosił imię Filemon, więc ma na imię Drugi. 
Drugi szybko wkradł się w nasze serca. Chociaż Malutka (siostra Filemona) go nie akceptuje mimo upływu miesiąca. Nie bije go ale warczy, pchyka albo ucieka... 
Drugi jest samobójcą, bo wpada pod koła wózka inwalidzkiego... Raz mało brakowało żeby tata mu niechcący krzywdę zrobił, bo wcisnął się pomiędzy wózek a wannę... Unikał wózka jakiś tydzień tylko. Rozumu dziecku brak. Ma też ADHD. Włazi na materiałowe szafy i tam śpi. 🤣
Zdecydowanie najbardziej zwariowany kot z naszych wszystkich, które mieliśmy przez te wszystkie lata. 
Jak zobaczycie w mieście kogoś fotografującego śmieci, to pewnie będę to ja albo inny artysta. 🤣 Ale nie mogłam przejść obojętnie obok tego mopsa pirata. 
Remontują główną ulicę w centrum. 
Zastanawiałam się długo po co zamknęli przejście ale wczoraj widziałam, że tą ulicę też zaczęli remontować. 
Nie mogło też zabraknąć kwiatów... 
Bo praktycznie zawsze ładnie wychodzą na zdjęciach. 
A potem nastał dzień, w którym musiałam iść do szpitala. Na wstępie takie kwiatki. 🤣
Najpierw się ucieszyłam, że przynajmniej mam najnowocześniejsze łóżko na sali. Dopóki się nie okazało, że sterowanie nie działa. Nie mogłam podnieść tej części pod głową. A tak mi obie Panie z sali łóżka zazdrościły i mówiły, że to one powinny takie dostać... 
Potem było głodowanie do 16 bo przyjętych danego dnia karmią dopiero kolacją. Jedna Pani obok radośnie mlaskając swój obiad stwierdziła, że "będzie pani głodna". Noł szit Sherlock... Kolacja całkiem, całkiem. Chociaż gotowanie parówki w folijce dość niespotykane. Herbata rozwodniona, więc takie 2 na 10. Smakowało mi pewnie głównie dlatego, że byłam bardzo głodna. 
Trzymali mnie w przekonaniu, że operacja na drugi dzień rano, więc po kolacji nic już nie jadłam a od północy nie piłam... 
Tak do 15 następnego dnia kiedy coś mi zaczęło nie pasować i poszłam spytać czy aby nie wypadłam z planu. Wypadłam. Tylko zapomnieli mi wspomnieć. Więc tak jakby żebym wiedziała to obiad mogłam dostać. Na szczęście dostałam kolację. I lek przeciwbólowy, bo od odwodnienia dostałam migreny. Na kolację była 1/3 puszki pasztetu i ćwiartka pomidora. Oszczędnościowe. Byłam tak głodna, że pożarłam wszystko w 3 minuty. 
Potem znowu była głodówka, bo operacja w planie następnego dnia. Na szczęście tym razem odbyła się zgodnie z planem. 
Najpierw było szybkie ubieranie niebieskiej tuniki, połknięcie dwóch różowych tabletek, które miały mnie uspokoić, a wcale nie zadziałały i jazda łóżkiem na blok. Tam założyli mi czepek na włosy i kazali się przenieść na łóżko-stół. Wtedy zabrali mnie na salę operacyjną. Tam pani podłączyła EKG, po krótkiej z nim walce bo nie chciało działać, założyła ciśnieniomierz, wyjaśniła, że różowe nie działa bo podali mi je za późno. Na moje pytanie odparła, że nie ma ryzyka, że obudzę się w trakcie operacji. Przyszli lekarze. Anestezjolog powiedział praktykantce, że to on będzie intubować, a ona obserwować, zajrzał do gardła żeby ustalić rozmiar rurki do intubacji, powiedział chirurgowi, że ów wygląda na zmarnowanego i obaj mieli ciężki dyżur. Tylko praktykantka widziała moje przerażone oczy. Dobrze, że nie żartowali o trzęsących się rękach. Swoją drogą ponieważ uspokajacze nie działały to ręce i nogi tak mi telepało jakbym miała Parkinsona. Na szczęście zaraz potem usłyszałam jak anestezjolog mówi "proszę podać fentanyl", potem "podajemy propofol" i już nic nie pamiętam. Obudziłam się jak mnie wieźli na pooperacyjną a pani zapewniła, że odbyło się bez komplikacji. Po jakimś czasie zabrali mnie do przedsionka, w którym się przesiadało na łóżko-stół i tym razem pomogli mi przesiąść się na moje łóżko szpitalne na którym odwieźli mnie na moją salę. Do następnego poranka leżałam sobie na plecach odżywiana kroplówką. 
Na drugi dzień Panie pielęgniarki pomogły mi ubrać piżamkę, a przystojny fizjoterapeuta zabrał na spacer po korytarzu trzymając mój dren. Ah soł romantik. Chyba pierwszy raz w życiu szłam z facetem pod rękę. Pomijając jeden raz dwadzieścia lat temu, kiedy wygłupialiśmy się z ówczesnym chłopakiem Pani Moniki (jest mężatką to nie będę jej nazywać Panną Moniką). 🤣
Dostałam też pyszne śniadanko. Nooo pomijając zupę mleczną. Nienawidzę. Kawy z mlekiem też nie piję, więc musiałam zadowolić się wodą. Ale twarożek był 10/10.
Lekarze na obchodzie powiedzieli, że jeśli będę się dobrze czuła to mogę wyjść wieczorem do domu. Ale się nie czułam na siłach. 
Pielęgniarka wyciągnęła mi dren i przez kilka sekund miałam wrażenie jakby coś mi w środku pękało. Nie polecam. Chociaż pielęgniarka najlepsza ze wszystkich na oddziale. W miejscu,w którym założyła mi wenflon niemal nie było siniaka. Po niektórych zastrzykach przeciwzakrzepowych jeszcze mam siniaki. Śmieszna była sytuacja w poniedziałek przed operacją, kiedy próbowała mi ten wenflon założyć. Wszystkie żyły mi się pochowały. Nazwała mnie zjawiskiem. W końcu znalazła jedną na dłoni, kiedy już miała się poddać i stwierdziła, że to ostatnia próba, a potem niech się męczą na sali operacyjnej. Potem w trakcie obchodu zobaczyła logo NASA na mojej piżamie i stwierdziła, że te żyły mi się schowały, bo po prostu jestem kosmitką. 🤣
Potem był obiad naprawdę bardzo smaczny. A kompocik to mistrzostwo świata. 10/10.
Kolacja była za to chyba jakimś dowcipem dietetyczki. Wiecie sałatka jarzynowa z jajkiem, majonezem i odrobiną musztardy to naprawdę smaczna rzecz ale... jest punktem zakazanym w diecie lekkostrawnej. Zwłaszcza po operacji woreczka żółciowego.
Na drugi dzień zapytałam lekarza w czasie obchodu czy mogę iść do domu na co ten w odpowiedzi pomachał mi na pożegnanie. 
Zjadłam oczywiście jeszcze śniadanie "no bo co w końcu kurczę blade" (cytat z serii książek o przygodach Mikołajka). Pomijając zupę mleczną. Serio tam była zupa mleczna na śniadanie codziennie. Pomysłów brakuje tej dietetyczce. 
Zrobiłam jeszcze kilka zdjęć wnętrza sali i zwiałam taksówką do domu. 
Na łóżku koło drzwi leżała Pani której wycięto zmianę na wardze i polecono przez co najmniej tydzień unikać mówienia... Pani jednak była straszną gadułą, fatalistką i w związku z tym była nieco męcząca. 
Pani pod oknem, to ta która tak radośnie sobie jadła mlaskając. Potem ją polubiłam bo fajnie nam się rozmawiało, a do tego zwilżała mi usta wodą, kiedy nie mogłam się ruszyć po operacji. W dzień, w którym wyszłam miała ciężką operację i bardzo trzymam za nią kciuki.
No niestety oddział na którym byłam, to była chirurgia ogólna i onkologiczna. Toteż zdarzały się przypadki nowotworów. Dbanie o siebie też nie zawsze się sprawdza (mimo to lepiej się badać bo im wcześniej coś się wykryje tym więcej szans na wyleczenie). Pani spod okna badała się regularnie. W styczniu nie było śladu guza a w sierpniu już się pojawił i zablokował jej drogi żółciowe. Pani ze zmianą na wardze myślała, że ma opryszczkę, która pojawiała się i znikała i chodziła z tym ze 3 lata do dermatologa, a w styczniu urosła jej gula. 
A w domu o matulu kot urósł ze dwa razy w ciągu czterech dni. Rodzice dawali mu chyba jakieś odżywki dla sportowców. 🤣
Przez tydzień od wyjścia ze szpitala chodziłam sobie obolała. Głównie leżałam i oglądałam youtube. Powoli przyzwyczajam się do nowej diety. Chociaż bez czekolady i ciastek z kremem chodzę po ścianach. Ten obiad z cukrem byłby lepszy. Ale i tak był smaczny. I domowy. 
Wczoraj wreszcie usiadłam za kierownicą mojego Kleofasa i zabrałam Drugiego do weterynarza na kontrolę po leczeniu świerzba w uszach i szczepionkę. Nawet nie pisnął. 
W samochodzie był bardzo grzeczny i spał prawie cały czas. 
Jak go obudziłam to zrobił śmieszną minę przyciskając pysio do siatki
A potem miał być podobno osowiały po szczepionce. Taaaaa ADHD. 🤣
Mama zwróciła mi uwagę na to, że już pojawiła się jarzębina. Jesień idzie. ❤
I tym samym doszliśmy do końca wycieczki. Dziękuję za wspólną wędrówkę i zapraszam ponownie niebawem. 
---
A na koniec w nagrodę punkt obowiązkowy posiłków szpitalnych w amerykańskich serialach... Galaretka. 
Jednocześnie informuję, że do końca września muszę się wyrobić z magisterką, więc może nie być kolejnych wpisów jeszcze trochę. 

3 komentarze:

  1. Dobra galaretka nie jest zła! Spania w dziwnych miejscach nie oduczysz - nasz jak wlazł na szafkę w kuchni tak kaplica- nie złazi :) Dobre miejsce do spania

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobrze, że wróciłaś tu do nas :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Życzę zdrówka! Chorobom mówię "A kysz!". Co do internetowego leczenia... Cóż, ja swego czasu wynalazłam u siebie WSZYSTKO, dosłownie. Od tamtej pory unikam wuja Gugla pod tym względem. :D Trzymaj się kochana! Buziaki!

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za wszystkie komentarze :))